Pierwsze dziękczynienie za beatyfikację Matki Celiny Borzęckiej, Założycielki zmartwychwstanek, odbyło się już następnego dnia po beatyfikacji – 28 października 2007 r., w Papieskiej Bazylice Santa Maria Maggiore w Rzymie. Dziękczynną Eucharystię sprawował i homilię wygłosił kardynał Edmund C. Szoka – Amerykanin polskiego pochodzenia.
Pan Bóg wiedział,
że miała być pierwszą zmartwychwstanką
Kazanie na Mszy św. dziękczynnej za beatyfikację matki Celiny Borzęckiej
Syr 35, 12-14. 16-18; 2 Tm 4, 6-8. 16-18; Łk 18, 9-14
Bracia i Siostry w Chrystusie Zmartwychwstałym!
Oto dzień, który Pan uczynił. Radujmy się w nim i weselmy!
Oto bowiem odtąd wszystkie pokolenia zwać mnie będą błogosławioną,
gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny i święte jest imię Jego.
Jest dla mnie źródłem wielkiej radości, iż mogę dzisiaj przewodniczyć tej uroczystej liturgii. I dziękuję siostrom zmartwychwstankom, że zechciały mnie poprosić o to przewodniczenie, a zarazem dały mi możliwość, bym jako pierwszy w całym Kościele powszechnym wypowiedział słowa modlitwy-kolekty, która odtąd będzie używana, gdy rokrocznie kalendarz liturgiczny na dzień 26 października zaznaczy wspomnienie Błogosławionej Celiny Borzęckiej, zakonnicy i założycielki.
Witam serdecznie koncelebrujących ze mną współbraci w biskupstwie i w kapłaństwie, którzy łączą się w tej modlitwie wdzięczności i chwalby za wielkie dzieła, jakich Pan Bóg dokonuje w swoich świętych. W sposób wyjątkowy witam drogie siostry zmartwychwstanki, przybyłe z rozmaitych placówek zgromadzenia, na których wiernie trwają, niosąc wszędzie orędzie nadziei o Chrystusie, który zwyciężył śmierć i grzech i obdarza wierzących w Niego darem zbawienia. Witam gorąco wszystkich pielgrzymów, którzy z różnych stron świata przybyli do Wiecznego Miasta, by uklęknąć u progów apostolskich i dziękować Panu Bogu za dar życia i świętości matki Celiny Borzęckiej, a zarazem by zaczerpnąć z tego zdroju łaski i mocy na codzienną wędrówkę wiary, nadziei i miłości.
Z pomocą w zrozumieniu przesłania dzisiejszej liturgii słowa przychodzi nam św. Paweł, Apostoł Narodów. Drugi list do Tymoteusza, którego fragment usłyszeliśmy, to list bardzo szczególny, albowiem jest pisany przez Apostoła w chwili niezwykłej, gdy krew jego ma już być wylana na ofiarę. Paweł jest świadomy, że nadchodzi czas odejścia z tego świata albo raczej czas paschy, czyli przejścia z rzeczywistości tego świata do świata rzeczywistości Boga, i stąd ten list nabiera rangi testamentu, a każde jego słowo jest ważne, bo trudno pisać czy mówić o rzeczach mało ważnych, gdy śmierć stoi u drzwi. Ogarnia więc myślą całokształt swojego życia i z poczuciem spełnienia informuje Tymoteusza: W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiarę ustrzegłem.
Oto co jest naprawdę ważne w życiu chrześcijanina, co liczy się, gdy człowiek popatrzy na życie z perspektywy wieczności. To świadomość, która pozwala przyjąć wszystko, nawet śmierć, ze spokojem, bo człowiek czuje się rzeczywiście zrealizowany i czuje, że jego życie na tej ziemi, niezależnie od cieni, grzechów, trudności i cierpienia, miało sens, że warto było żyć. A wszystko to stało się możliwe nie dzięki własnym talentom, zdolnościom, osiągnięciom, których nie należy przekreślać, ale też i przeceniać nie trzeba, lecz dzięki temu, że Pan stanął przy mnie i wzmocnił mnie, bo – jak powie w innym swoim liście – wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (Flp 4, 13). I odkrywa człowiek, że warto przynależeć do drużyny Chrystusa; warto wybrać się z Nim w podróż, choćby biec trzeba było; i że warto postawić wszystko na kartę wiary w Syna Bożego. Bo wtedy nawet to, co wydawać się może nieosiągalne, jak chociażby świętość, może stać się moim udziałem. Bo – tak szczerze – któż z nas uważa siebie samego za zdatnego do świętości albo za kandydata do beatyfikacji czy kanonizacji…? A przecież, na mocy sakramentu chrztu świętego, wszyscy uczestniczymy w uniwersalnym powołaniu do świętości i mamy prawo, wręcz obowiązek, stawać się kandydatami do chwały ołtarzy… Bo przecież tak nas naucza Paweł dzisiaj: Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który mi w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia, a nie tylko mnie, ale i wszystkim – powtarzam za Pawłem: wszystkim – którzy umiłowali pojawienie się Jego. Toż to zapowiedź ogromnej, ostatecznej kanonizacji, jakiej dokona sam Pan Bóg w „owym dniu”. Warto więc postawić na Chrystusa i przeżyć z Nim własne życie, choćby trzeba było przejść przez krzyż i śmierć, aby wreszcie dojść do zmartwychwstania i chwały.
Kiedy wiosną ubiegłego roku Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych zwróciła się do mnie, bym zechciał być ponensem (czyli tym, który przedstawi dane zagadnienie kardynałom i biskupom, konsultorom tejże kongregacji) w procesie o domniemany cud, zdziałany przez wstawiennictwo Czcigodnej Sługi Bożej matki Celiny Borzęckiej, i kiedy przyjąłem na siebie tę rolę, to trochę z konieczności, przyznaję, musiałem się zapoznać z historią postaci, którą miałem niejako „reprezentować” wobec tak szanownego gremium. I z rosnącym podziwem śledziłem koleje życia tej kobiety: żony, matki, wdowy, wreszcie zakonnicy, która mogłaby spokojnie powtórzyć za św. Pawłem: „W dobrych zawodach wystąpiłam, bieg ukończyłam, wiarę ustrzegłam”. I nie zaskoczyło mnie, gdy – oddając ducha Bogu – powiedziała: „Cierpienia moje ofiaruję Bogu. Błogosławię. W Bogu na zawsze szczęście”, bo przecież ona całe swoje życie przeżyła z Jezusem, Jemu ufając, w Nim pokładając wszystkie swoje nadzieje i aspiracje, od Niego ucząc się, jak kochać należy. Bo – jak sama zapisała w dzienniku duchowym – „Miłości człowiek sam z siebie nie ma, zapala się jego świeca od świecy miłości Pana Jezusa gorejącej nieustannie; i ma się Jego miłość od Niego tylko, bo On nas sam zapala”. I chociaż jej życie nie było usłane różami i często dane jej było uginać się pod ciężarem krzyża, to jednak 26 października 1913 roku „bez lęku, bez sprzeciwu, do ostatniego tchnienia spełniając wolę Bożą, odeszła zjednoczona ze swoim Panem i cała w Niego wpatrzona. […] Jej wyniszczona, ale spokojna twarz promieniała radością wieczności” (s. Teresa Matea Florczak, Pierwsza zmartwychwstanka, Poznań 2006, s. 101). Tak umierają święci, z poczuciem spełnienia, wewnętrznego pokoju, pojednania, z intuicją Boga, który jest najlepszą nagrodą i wiecznym szczęściem. A umierają tak, jak żyją. Bo świętym nie zostaje się dopiero po śmierci, choć dopiero wówczas można prowadzić proces kanonizacyjny. Bo tak naprawdę to na świętość jest już wtedy trochę za późno…
Życie Błogosławionej Celiny jest niczym opowieść, która wciąga i może zafascynować każdego, kto zechce się jej bliżej przyjrzeć i dostrzec Boga, który „dziwnymi drogami prowadzi nas do swoich celów” – jak mawiał Sługa Boży Bogdan Jański, ten, który pierwszy dostrzegł światło nadziei w sytuacji pozornej beznadziei Polski dziewiętnastego wieku i zapalił płomień duchowej odnowy, dając początek Zgromadzeniu Zmartwychwstania Pańskiego. I prowadzi nas ta opowieść na dawne Kresy, do ziemi mohylewskiej, do Antowila koło Orszy, gdzie przyszła na świat nasza Błogosławiona i gdzie wzrastała w pięknym klimacie duchowym miłującej się rodziny. Albowiem kiedyś, jak i dzisiaj, atmosfera rodzinna była i jest kolebką charakterów, wartości i postaw życiowych. Nic dziwnego, że Celina nauczyła się tam tak doskonale trudnej roli żony i matki, a jednocześnie tak pięknie ukształtowała swoją głęboką duchowość chrześcijańską. Ta duchowość pomoże jej pokonać niepewność i ból, gdy rodzice zdecydują o jej zamążpójściu, a ona sama tak bardzo chciała zostać wizytką w Wilnie…
Ale przecież Pan Bóg wiedział, że miała być „pierwszą zmartwychwstanką” i że potrzebna jej była pomoc w założeniu zgromadzenia, i to nie pomoc kogokolwiek, ale kogoś, kto będzie tak samo czuł, wiedział, wierzył… Potrzebna była córka, Jadwiga, więc potrzebne było także małżeństwo. Potrzebna była też druga córka, Celina, bo przecież dzięki niej mamy dzisiaj Andrzeja, który z pasją uprawia wspinaczkę skałkową, a gdy osiem lat temu odpadł od ściany, uderzył gwałtownie w twarde podłoże i nie wiadomo było, czy i jak wyjdzie ze szpitala, to wtedy prapraprababcia Celina wzięła sprawy w swoje ręce i cudownie naprawiła to, co po ludzku wydawało się nienaprawialne. Ale my to dzisiaj wiemy, a Celina pokornie ugnie się wobec woli Bożej, nie pojmując od razu, dlaczego Pan Bóg tak jakby „naokoło” do swoich celów ją prowadzi.
I opowieść ta niezwykła prowadzi nas do wsi Obrembszczyzna niedaleko Grodna, gdzie pani Borzęcka wspaniale łączyła obowiązki swego stanu jako żony i matki z intensywnie pogłębianą pobożnością i pragnieniem coraz ściślejszego zjednoczenia z Bogiem. Te chwile modlitwy i częsta Eucharystia były źródłem jej mocy, gdy opłakiwała śmierć dwojga dzieci i gdy przez pięć długich lat opiekowała się sparaliżowanym małżonkiem. Nie należy się więc dziwić, iż zakładając nowe zgromadzenie, jako jeden z głównych celów wyznaczyła mu „apostolat wychowania” i sama angażowała się mocno, by dziewczęta powierzone zmartwychwstankom wyrastały na dobre i kochające żony i matki.
A potem opowieść ta święta prowadzi nas do Rzymu i pozwala nam podziwiać, jak Pan Bóg cierpliwie i wytrwale realizuje swój zamysł względem Celiny, pociągając ją coraz bliżej ku sobie. Iluż zmagań wewnętrznych i niepewności własnych oraz kierownika duchowego, ojca Piotra Semenenki CR, będzie musiała doświadczyć nasza Błogosławiona! Ileż hartu ducha będzie musiała okazać w obliczu zewnętrznych ataków, pomówień, krytyk! Ileż świętego uporu będzie trzeba, by pokonać to wszystko i 6 stycznia 1891 roku wobec wikariusza Jego Świątobliwości dla diecezji rzymskiej, kardynała Parocchiego, złożyć profesję zakonną i dać początek nowej wspólnocie! I jakżeż to niezwykłe, że inny wikariusz Jego Świątobliwości dla diecezji rzymskiej, kardynał Ruini, przedstawiał wczoraj matkę Celinę do beatyfikacji. Bo Pan Bóg ma swoje drogi i swój plan względem każdego z nas. I chociaż czasem trudno te drogi dostrzec, bo wiodą przez krzyż i śmierć, to jednak warto pójść za Jego wolą zbawczą, by zobaczyć, że tak się dochodzi do zmartwychwstania i chwały.
Drogie siostry zmartwychwstanki! Szczerze wam gratuluję tej uroczystości beatyfikacyjnej. To wielka łaska dla całego waszego zgromadzenia. To wielka rzecz być tego świadkami. Wiele pokoleń zmartwychwstanek czekało na tę chwilę, a wasze pokolenie się doczekało. Dzisiaj dziękujecie Panu Bogu za ten dar i będziecie trwać w tym dziękczynieniu przez najbliższy rok. I dobrze czynicie, bo – jak zapisałyście w określeniu waszego charyzmatu – „jesteście powołane w Kościele do wielbienia Boga, który jest miłością, pierwszy was umiłował i zlecił wam misję głoszenia światu prawdy o Jego miłości do każdego człowieka”. Uczestniczycie w tym samym charyzmacie, który matkę Celinę doprowadził do chwały ołtarzy. Wy jesteście od Tej, którą „błogosławioną będą odtąd zwać wszystkie pokolenia, gdyż wielkie rzeczy uczynił Jej Wszechmocny…”. I to jest zadanie dla was, byście „świadcząc o Chrystusie Zmartwychwstałym jako zwiastunki nadziei, radości i pokoju, pracowały w jedności z Kościołem nad moralno-religijnym odrodzeniem społeczeństwa” (z charyzmatu sióstr zmartwychwstanek) oraz same nieustannie zmartwychwstawały i osiągały świętość. Tego wam serdecznie i gorąco życzę.
Tego życzę nam wszystkim: byśmy mogli kiedyś ze świętą satysfakcją powiedzieć za Apostołem Pawłem: W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiarę ustrzegłem… na ostatek odłożono dla mnie wieniec chwały…
kardynał Edmund C. Szoka
Rzym, Papieska Bazylika Santa Maria Maggiore, 28 października 2007 r.